"Jedna z największych przygód mojego życia, o jakiej można marzyć latami, ale której za żadne skarby świata nie zechciałoby się powtórzyć...".Tak pisał Jacek Pałkiewicz o swojej wyprawie w latach 80-tych ubiegłego wieku.
Wyprawa na indonezyjski Kalimantan, jak nazywają tą wyspę w tym kraju, to podróż do której mam największy sentyment. Raz że był to mój najtrudniejszy dotychczasowy wyjazd, a dwa że od jakiegoś już czasu bardzo pragnąłem pojechać do prawdziwej dżunglii, takiej z dala od cywilizacji. Nie pamiętam dokładnie kiedy zacząłem myśleć o Borneo, ale wydaje mi się że było to właśnie po przeczytaniu relacji Jacka Pałkiewicza ze wspomnianej wyprawy. Oczywiście w dzisiejszych czasach trudności są mniejsze, powierzchnia lasów Borneo na przestrzeni kilkudziesięciu lat drastycznie się zmniejszyła, jednak środek wyspy jest wciąż dziki. A to głównie dzięki rzekom, których charakter w górnych odcinkach powoduje, że eksploatacja lasów jest utrudniona.
Zamierzeniem wyjazdu było niejako powtórzenie wspomnianego trawersu wyspy, kierunek jaki obrałem zakładał start wyprawy na zachodzie Borneo w mieście Putissabau, by zakończyć na wschodnim wybrzeżu w Balikpapan. Jednak to co najciekawsze i najtrudniejsze to sam środek wyspy. Po dojechaniu do miasta Putussibau nad rzeką Kapuas, musiałem poszukać i zorganizować transport w górę rzeki. Publiczne łodzie juz dalej nie pływają, pozostaje czarter, a ten jest bardzo drogi. Będąc samemu, wydatek 500 dolarów jaki mi zaoferowano za dystans niewiele ponad 150km w górę rzeki, w łodzi z silnikiem, nie był najlepszą opcją. Ostatecznie po 3 dniach, za 40 procent tej kwoty wyruszam razem z pewną rodziną. Tak więc pierwsza przeszkoda, czyli dostanie się rzeką płynącą przez dżunglę do wioseczki, gdzie zamierzałem wynająć przewodnika i pokonać trasę była za mną.
W wiosce ostatecznie wynająłem dwóch przewodników, bo w pojedynkę nie chcieli i kolejnego dnia wyruszyliśmy na tygodniowy marsz przez dżunglę. Do pokonania mieliśmy pasmo górskie Muller, a góry pokryte gęstym lasem są wymagającym terenem. Marsz z cięzkim plecakiem był wyczerpujący, do tego dzień przed wyruszeniem rozciąłem podczas kąpieli w rzece stopę. A rany w dżunglii nie goją się należycie, choćby ze względu na dużą wilgotność. Aparat już po kilku godzinach od wejścia do lasu przestał działać. Na szczęście miałem drugi. Co do opisu samego marszu będę oszczędny, ale gdybym miał użyć jednego słowa to chyba były by to pijawki. Czasem nie było ich wcale, ale w innych miejscach bardzo dużo, jest kilka gatunków i występują i na krzakach i przy rzekach, potrafią przechodzić przez otwory od sznurówek. Dość dobrze obrzydziły mi trasę, w pewnym momencie stwierdziłem nawet że już nigdy tam nie wrócę i dość długo po powrocie się tego trzymałem. Oczywiście większym zagrożeniem są choćby węże, bo po ukąszeniu przez jadowity gatunek w tak trudno dostępnym rejonie sytuacja robi się bardzo nieciekawa, dostanie się na czas do szpitala jest prawie że niemożliwe. Te jednak nie występują tak licznie, w przeciwieństwie do pijawek.
Szóstego dnia późnym popołudniem dotarliśmy do rzeki Mahakam i po znalezieniu transportu w dół rzeki, udaliśmy się do wioski, skąd za kolejne dwa dni wyruszyłem wciąż drogą wodną, a póżniej lądową w stronę wybrzeża. Za kilka dni będąc już na innej wyspie, Sumatrze dostaję gorączki, testy w szpitalu potwierdzają dengę. Tak więc kolejna pamiątka po wizycie na Borneo.
Dzisiaj już niechęć do powrotu do dżunglii Borneo mi przeszła, wszak są tam jeszcze inne i równie ciekawe rejony, kto wie może i tam zawitam któregoś dnia.